Ale wyzwania i sprzeczności polityki zagranicznej utrudniłyby także obronę wolności Internetu w dłuższej perspektywie. Ponieważ organizowanie ukierunkowanych i dobrze ograniczonych ataków (tj. Bez żadnych niezamierzonych skutków ubocznych) na strony, powiedzmy, islamskich ekstremistów, będzie łatwiejsze, będzie więcej wezwań do ich prostego wyłączenia, choćby po to, by powstrzymać przyszłe ataki terrorystyczne. Oczywiście takie miejsca mają również ogromną wartość wywiadowczą, co może wyjaśniać, dlaczego tak wiele z nich może działać. Jednak wybór między atakowaniem a szpiegowaniem witryn, których Zachód nienawidzi lub których się obawia, nie wydaje się dobrym sposobem na podkreślenie jego pozycji jako obrońcy wolności w Internecie. Zanim Zachód podejmie bezwarunkowe zobowiązanie do utrzymania wolnego Internetu za wszelką cenę i we wszystkich sytuacjach, musi również wziąć pod uwagę, że taka polityka może kolidować z jego własną potrzebą kontrolowania i zakłócania przepływu informacji w nagłych okolicznościach. W latach 90. modne było mówienie o „interwencji informacyjnej”. Jamie Metzl, ówczesny urzędnik Departamentu Stanu USA, który wyłonił się jako czołowy orędownik polityki interwencji informacyjnych, przekonywująco przekonywał, że „nadszedł czas, aby opracować, udoskonalić i zinstytucjonalizować oparte na informacjach reakcje na prowokującą komunikację masową”. Metzl miał na myśli przede wszystkim możliwość blokowania programów podżegających do ludobójstwa. Dostosowanie tej koncepcji do epoki internetu rodzi wiele interesujących pytań. Czy mocarstwa zachodnie pozwoliłyby zagranicznym stacjom radiowym transmitującym w Internecie uprzedzenia etniczne i nienawiść, gdyby istniała możliwość kolejnej ludobójczej wojny? Taka była niefortunna rola radia w Rwandzie i Jugosławii w latach dziewięćdziesiątych, tylko media nie przestawiły się jeszcze na internet. Liberalni interwencjoniści na Zachodzie prawdopodobnie chcieliby zachować tę zdolność; jak słusznie zauważył Metzl w 1997 r., „przepisy o swobodnym przepływie międzynarodowego prawa telekomunikacyjnego nie są w stanie przebić rewizji konwencji o ludobójstwie, które czynią podżeganie do ludobójstwa nielegalnym na mocy prawa międzynarodowego”. Brak przycisku szybkiego wyłączania, który mógłby po prostu wyłączyć większość komunikacji internetowej w danym regionie, stałby się widoczny w momencie ludobójstwa na dużą skalę. Jeśli już, Zachód chce promować wolność w Internecie za pomocą kilku gigantycznych gwiazdek, ale gwiazdki w jakiś sposób giną w tłumaczeniu. Może się to wydawać przesadną troską – dostawcy usług internetowych mogą po prostu nie działać podczas następnego ludobójstwa – ale musimy pamiętać, że zachodnie rządy, obawiając się terroryzmu, zawsze będą chciały zachować możliwość wyłączania części Internetu, jeśli tylko tymczasowo lub tylko do kilku zagranicznych serwisów. Niewielu rozsądnych decydentów poparłoby politykę zagraniczną, która nie zapewnia takich możliwości. W rzeczywistości takie tymczasowe przerwy w Internecie zdarzają się cały czas, nawet jeśli nie ma miejsca ludobójstwo. W 2008 r. Wojsko USA przeprowadziło cyberataki na islamistyczne forum internetowe w Arabii Saudyjskiej – jak na ironię, które samo zostało utworzone przez CIA, aby dowiedzieć się więcej o planach dżihadystów – aby uniemożliwić dżihadystom współpracę i przeprowadzanie wspólnych ataków na Amerykanów jako cele w Iraku. Cyberataki stanowią dla nas sprawę złożoną intelektualnie, która zasługuje na znacznie bardziej rygorystyczne potraktowanie, niż pozwalają na to z natury redukcjonistyczne koncepcje, takie jak wolność w Internecie. Kiedy Hillary Clinton ogłosiła, że „kraje lub osoby, które angażują się w cyberataki, powinny spotkać się z konsekwencjami i międzynarodowym potępieniem”, zapomniała wspomnieć, że również amerykańscy hakerzy regularnie przeprowadzają cyberataki na stronach internetowych rządów, których nie lubią. Ostatnio zdarzyło się to podczas irańskich protestów, kiedy wielu Amerykanów i Europejczyków ochoczo przyłączyło się do niezwykle dobrze nagłośnionej – głównie na Twitterze – kampanii mającej na celu przeprowadzenie cyberataków na strony internetowe rządu irańskiego, a tym samym udaremnienie ich zdolności do szerzenia kłamstw i propagandy. . „Zdolność społeczeństwa do kontrataku jest czymś, o czym należy od czasu do czasu przypominać każdemu rządowi”, jak uzasadnił swoje zaangażowanie Matthew Burton, były analityk Agencji Wywiadu Obrony USA, który uczestniczył w atakach. Ale to nie był wcale taki dobry pomysł: ataki spowolniły irański Internet, utrudniając przesyłanie zdjęć i filmów z ulicznych protestów. Najciekawsze w tej cyber-kampanii było to, że władze amerykańskie nie zareagowały na nią. Problem z tak pozornie chłodnym stanowiskiem polega na tym, że gdy podobne ataki zostały przeprowadzone na rządy Estonii i Gruzji – rzekomo przez rosyjskich nacjonalistów – wielu urzędników po obu stronach Atlantyku szybko zażądało od Rosji zaprzestania tolerowania jej hakerów i ścigania ich. . Brzmiało to jak wiarygodne upomnienie, ale bezczynność Ameryki w Iranie oznaczała, że Stany Zjednoczone przynajmniej oddały ten moralny grunt. Trudno uniknąć oskarżeń o dwulicowość ze strony obywateli Ameryki – w tym byłych szpiegów, takich jak Burton – otwarcie atakujących strony internetowe suwerennego kraju, którego nie lubią. Pomimo jednoznacznych oświadczeń Hillary Clinton, że jest inaczej, zachodni decydenci po prostu nie mają jeszcze spójnej polityki dotyczącej cyberataków ani nie wiedzą, jak ta polityka powinna wyglądać. Zamiast całkowicie ich banować, powinni spróbować wymyślić bardziej wyrafinowane podejście, które może zaakceptować fakt, że niektóre takie ataki są nieuniknione, a potencjalnie nawet pożądane. Wiele ataków cybernetycznych – zwłaszcza ataków typu DDoS – można po prostu interpretować jako akty obywatelskiego nieposłuszeństwa, równoważne demonstracjom na ulicach. Nie jest oczywiste, że kampania mająca na celu ograniczenie zdolności społeczeństwa do praktykowania tych praktyk mogłaby przyczynić się do demokratyzacji. Jeśli społeczeństwo toleruje organizowanie ataków DDoS w biurach uczelni i tymczasowe wstrzymywanie ich pracy, nie ma nic złego – przynajmniej w zasadzie – w umożliwieniu studentom organizowania ataków DDoS na strony internetowe uczelni. W rzeczywistości to już się dzieje, z różnym powodzeniem. W marcu 2010 r. Ricardo Dominguez, profesor Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Diego, wezwał swoich studentów do przeprowadzenia ataków DDoS na witrynę internetową prezydenta uniwersytetu, aby zaprotestować przeciwko cięciom budżetowym o ponad 900 mln dolarów (administratorzy uniwersytetu odłączili własny serwer profesora odwet). Niektóre sądy europejskie orzekły już w tej sprawie – na korzyść DDoS jako środka sprzeciwu. W 2001 roku niemiecki działacz przeprowadził serię ataków DDoS na strony internetowe Lufthansy, aby zaprotestować przeciwko temu, że linia lotnicza zezwoliła niemieckiej policji na użycie swoich samolotów do deportacji osób ubiegających się o azyl. Twierdził, że jego kampania sprowadzała się do wirtualnej okupacji, na co zgodził się niemiecki sąd apelacyjny. Moralność i legalność takich spraw należy oceniać indywidualnie. Niewątpliwie niewłaściwe byłoby zakazanie wszystkich cyberataków we wszystkich przypadkach lub uznanie ich za niemoralne. Wyobraź sobie, że działacze prodemokratyczni w jakimś autorytarnym kraju rządzonym przez władcę przyjaznego Stanom Zjednoczonym, np. Egipcie lub Azerbejdżanie, używają Twittera i Facebooka do przeprowadzania lub publikowania serii cyberataków na stronach internetowych ich rządu, w wyniku czego zostają aresztowani. Co powinien zrobić rząd USA w obliczu takiej sytuacji Sartrejczyka? Zabranie głosu w imieniu tych działaczy oznaczałoby akceptację cyberataków jako legalnego środka wyrażania sprzeciwu, a tym samym groziłoby wywołaniem kaskady; milczenie oznaczałoby rezygnację z podstawowych zasad wolności w Internecie, dalsze umacnianie autorytarnych rządów i zachęcanie do jeszcze większej liczby cyberataków. To trudna sytuacja, której nie można rozwiązać w sposób abstrakcyjny; jasne jest jednak, że jest nieco przedwczesne podejmowanie poważnych zobowiązań politycznych, które zmusiłyby zachodnich decydentów do wybrania jednego z nich, niezależnie od kontekstu, w jakim zdarzają się takie cyberataki.