Niestety, osoby oczarowane obietnicą cyfrowego aktywizmu często mają trudności z odróżnieniem go od „slacktivizmu”, jego bardziej niebezpiecznego cyfrowego rodzeństwa, które zbyt często prowadzi do rozwiązłości obywatelskiej – zwykle wynikającej z szalonych zakupów w internetowym supermarkecie z tożsamością czyli Facebook – to sprawia, że działacze internetowi czują się użyteczni i ważni, a jednocześnie mają bardzo mały wpływ polityczny. Weź udział w popularnej sprawie na Facebooku, Ocalić dzieci Afryki. Najpierw widzisz, wygląda imponująco, z ponad 1,7 miliona członków, dopóki nie odkryjesz, że zebrał około 12 000 dolarów (mniej niż jedna setna pensa na osobę). W idealnym świecie nie powinno to być nawet traktowane jako problem: lepiej przekazać jedną setną centa, niż nic nie robić. Ale uwaga jest ograniczona, a większość ludzi ma tylko kilka godzin w miesiącu (być może optymistyczny szacunek) na poprawę dobra wspólnego. Dzięki swojej szczegółowości aktywizm cyfrowy zapewnia zbyt wiele łatwych sposobów wyjścia. Wiele osób szuka najmniej bolesnej ofiary, decydując się na przekazanie grosza, na który w przeciwnym razie mogliby przekazać dolara. Podczas gdy jury nauk społecznych wciąż nie zastanawia się, jak dokładnie kampanie internetowe mogą kanibalizować swoich braci offline, wydaje się rozsądne założyć, że efekty nie zawsze są pozytywne. Co więcej, jeśli psychologowie mają rację i większość ludzi popiera sprawy polityczne tylko dlatego, że czują się szczęśliwsi, to niefortunne jest to, że dołączenie do grup na Facebooku sprawia im taką samą radość, jak pisanie listów do wybranych przez nich przedstawicieli lub organizowanie wieców bez wywoływania jakichkolwiek efektów, które mogłyby przynosić korzyści całemu społeczeństwu. Dobrym sposobem na stwierdzenie, czy kampania cyfrowa jest poważna, czy „leniwa”, jest przyjrzenie się temu, do czego dąży. Wydaje się, że kampanie tego drugiego rodzaju są oparte na założeniu, że przy wystarczającej liczbie tweetów problemy świata można rozwiązać; w języku komputerowych maniaków, mając wystarczająco dużo gałek ocznych, wszystkie błędy są płytkie. Właśnie to napędza tak wiele z tych kampanii do zbierania podpisów, dodawania nowych członków do swoich stron na Facebooku i proszenia wszystkich zaangażowanych o umieszczenie linków do kampanii na blogach i Twitterze. Działa to w niektórych kwestiach, szczególnie tych, które są uwarunkowane geograficznie (np. Wykonywanie grupowych prac społecznych w lokalnej kuchni dla ubogich, prowadzenie kampanii przeciwko uchwale rady miejskiej itp.). Jednak w przypadku problemów globalnych, czy to ludobójstwa w Darfurze, czy zmian klimatycznych, następuje coraz mniejszy powrót do podnoszenia świadomości. W pewnym momencie trzeba zamienić świadomość w działanie i tutaj narzędzia takie jak Twitter i Facebook okazują się znacznie mniej skuteczne. Nic dziwnego, że wiele z tych grup na Facebooku znajduje się w trudnej sytuacji „czekania na Godota”: Teraz, gdy grupa została utworzona, co będzie dalej? W większości przypadków następnym krokiem jest spam. Większość z tych kampanii – pamiętajmy, że wiele z nich, jak kampania przeciwko FARC w Kolumbii, pojawia się spontanicznie, bez żadnego starannie zaplanowanego kierunku działań – nie ma jasnych celów poza zwiększaniem świadomości. Dlatego decydują się na zbieranie funduszy. Ale jest całkiem oczywiste, że nie każdy problem można rozwiązać za pomocą zastrzyku funduszy. Jeśli trudna sytuacja Afryki Subsaharyjskiej czy nawet Afganistanu jest czymś, na podstawie czego można oceniać, pieniądze mogą tylko przysporzyć więcej kłopotów, chyba że najpierw zostaną rozwiązane endemiczne problemy polityczne i społeczne. Fakt, że Internet ułatwił zbieranie pieniędzy, może sprawić, że stanie się ona głównym celem kampanii, podczas gdy prawdziwe problemy leżą gdzie indziej. Proszenie o pieniądze – i ich otrzymywanie – może również podważyć wysiłki jednostki, by zaangażować członków grupy w bardziej znaczące czynności w życiu codziennym. Fakt, że przekazali już trochę pieniędzy, bez względu na to, jak mało, sprawia, że czują się tak, jakby już zrobili swoje i powinni zostać sami. Niektóre kampanie oddolne zaczynają to zdawać sobie sprawę. Na przykład witryna Free Monem, panarabskiej inicjatywy z 2007 r. Mającej na celu uwolnienie egipskiego blogera z więzienia, zawierała wiadomość „NIE DAWAĆ; Podejmij działanie ”, aw tle widniały logo Visa i MasterCard w przekreślonym czerwonym kółku. Według Sami Ben Gharbia, tunezyjskiego aktywisty internetowego i jednego z organizatorów Free Monem, przesłanie na stronie było sposobem na pokazanie, że ich kampania potrzebowała czegoś więcej niż pieniędzy, a także zawstydzenie wielu lokalnych i międzynarodowych organizacji pozarządowych, które lubią zbierać pieniądze. bez znaczącego wpływu na sytuację. Innymi słowy, fakt, że technologia zbierania pieniędzy jest obecnie tak znakomita, może popychać niektóre ruchy do realizacji celów pieniężnych, podczas gdy to, co naprawdę muszą robić, to polityka i rzecznictwo (oczywiście, te również kosztują).