Niezależnie od analitycznych spostrzeżeń, jakie zdobyliśmy na Zachodzie, myśląc o Internecie w kontekście demokratycznym, rzadko przywołuje się, gdy patrzymy na państwa autorytarne. Ilekroć chińskie władze rozprawiają się z nielicencjonowanymi kawiarenkami internetowymi, mamy tendencję do postrzegania tego jako oznak naruszenia wolności demokratycznych, a nie obaw społecznych. To tak, jakbyśmy nigdy nie mogli sobie wyobrazić, że chińscy lub rosyjscy rodzice również mogą mieć uzasadnione obawy dotyczące tego, jak ich dzieci spędzają wolny czas. W tym samym duchu, kiedy zaczynamy debatować o wpływie Internetu na sposób myślenia i uczenia się – tolerując możliwość, że może on faktycznie utrudniać, a nie ułatwiać te procesy – rzadko zadajemy takie pytania w kontekście autorytarnym. Trudno sobie wyobrazić amerykański magazyn głównego nurtu, który pisze na okładce artykuł w stylu „Czy Google robi głupie Chiny?” (podobnie jak Atlantyk w 2008 roku, tylko bez odniesienia do Chin). Czemu? Ponieważ to tylko Amerykanie i Europejczycy, przypuszcza się, że Google robi głupie; dla wszystkich innych uważa się, że jest to narzędzie oświecenia. Podczas gdy wielu na Zachodzie przyznaje, że Internet nie rozwiązał i mógł tylko pogorszyć wiele negatywnych aspektów kultury politycznej – rozważ powstanie „paneli śmierci” – rodzaj dyskursu – są pierwszymi, którzy ogłaszają, że jeśli chodzi o autorytarne stwierdza, że Internet umożliwia ich obywatelom przejrzenie propagandy. Dlaczego tak wielu ich współobywateli – mieszkających w wolnym kraju bez kontroli nad wolnością wypowiedzi – nadal wierzy w niezwykle uproszczone i wprowadzające w błąd narracje, skoro wszystkie fakty są w zasięgu wyszukiwania Google, to pytanie, o które zachodni obserwatorzy powinien pytać częściej. Nigdzie taka tendencja do gloryfikowania wpływu internetu za granicą nie jest tak oczywista, jak w przemówieniach wygłaszanych przez amerykańskich polityków. Podczas wizyty w Szanghaju w 2009 roku Barack Obama z radością wychwalał zalety Internetu, mówiąc, że „im swobodniejszy przepływ informacji, tym silniejsze staje się społeczeństwo, ponieważ wówczas obywatele krajów na całym świecie mogą pociągać do odpowiedzialności własne rządy . Mogą zacząć myśleć samodzielnie. To generuje nowe pomysły. Zachęca do kreatywności ”. W przeciwieństwie do tego, kiedy rozmawiał z absolwentami Hampton University w Wirginii niecałe sześć miesięcy później, Obama przekazał prawie zupełnie inną wiadomość, narzekając na „środowisko mediów 24/7, które bombarduje nas wszelkiego rodzaju treściami i wystawia nas na wszystko rodzaje argumentów, z których niektóre nie zawsze zajmują wysokie miejsce na mierniku prawdy. . . . Z iPodami i iPadami, Xboxami i PlayStation. . . informacja staje się rozproszeniem, rozrywką, formą rozrywki, a nie narzędziem umacniania, zamiast środków do emancypacji ”. Hillary Clinton, czołowa obrończyni wolności w Internecie, brzmiała znacznie ostrożniej, gdy była młodszym senatorem z Nowego Jorku i odpowiadała przed swoimi wyborcami. Jedną z niewielu głośnych ustaw, które sponsorowała w Senacie, była ustawa z 2005 r. (O ironio, współsponsorowana z Samem Brownbackiem, tym drugim obrońcą wolności Internetu), która zezwalała na więcej badań finansowanych przez rząd na temat „skutków oglądania i korzystania z mediów elektronicznych , w tym telewizji, komputerów, gier wideo i Internetu, na temat rozwoju poznawczego, społecznego, fizycznego i psychicznego dzieci ”. W głośnym przemówieniu wygłoszonym w 2005 r. Clinton nazwał Internet „największym wyzwaniem technologicznym, przed którym stają dziś rodzice i dzieci”. Ostrzegła, że „kiedy niemonitorowane dzieci uzyskują dostęp do Internetu, może to być również instrument ogromnego niebezpieczeństwa. W Internecie dzieci są znacznie bardziej narażone na kontakt z pornografią, identyfikację kradzieży i wykorzystywanie, jeśli nie maltretowanie lub uprowadzanie, przez nieznajomych ”. Ale takie rzeczy zdarzają się oczywiście tylko w amerykańskim Internecie. Rodzice z Chin i Rosji nigdy by się o coś takiego nie martwili! Albo poproś ich rządy, aby coś z tym zrobiły! To trąci pewnym cyfrowym orientalizmem, tyle tylko, że wszystkie nasze uprzedzenia i uprzedzenia Orientu zamieniły się w równie niekwestionowany podziw. Chociaż może to być jedyne psychologiczne lekarstwo na winę imperializmu, idealizowanie polityki państw autorytarnych nie byłoby dobre ani dla ich obywateli, ani dla tych z nas, którzy chcieliby, aby w końcu stali się demokratyczni. W 2006 roku dwóch popularnych chińskich blogerów Massage Milk and Milk Pig miało dość bezkrytycznej gloryfikacji chińskiego Internetu przez zagranicznych komentatorów. Opublikowali na swoim blogu wiadomość – „Z nieuniknionych powodów, które wszyscy znają, ten blog jest tymczasowo zamknięty” – i zaczęli czekać na telefony z zachodniej prasy. I to nastąpiło. BBC poinformowało, że jeden z blogów został „zamknięty przez władze”, dodając, że ustawa zbiegła się w czasie z doroczną sesją chińskiego ustawodawstwa. Reporterzy bez Granic również wydali oświadczenie potępiające cenzurę. Tylko oczywiście nie było cenzury. Osoby wyszkolone w historii polityki zagranicznej USA mogą zauważyć niezdrowe podobieństwo między dzisiejszymi wysiłkami, aby pozyskać Internet, zwłaszcza ojców chrzestnych z Doliny Krzemowej, jako ambasadorów kultury, a wysiłkami Departamentu Stanu USA w połowie lat pięćdziesiątych, aby rekrutować czarnych muzyków jazzowych, by grali to samo. rola. Tak jak wszyscy poza Stanami Zjednoczonymi byli proszeni o uwierzenie, że jazz jest apolityczny, pomimo faktu, że jego czołowi amerykańscy praktycy byli regularnie dyskryminowani w ich własnym kraju, ludzie są teraz proszeni, aby wierzyli, że Internet również jest apolityczny. , mimo że dyrektorzy techniczni, którzy powołali się do szerzenia ewangelii o wolności w Internecie na całym świecie, muszą regularnie spełniać rosnące wymagania Agencji Bezpieczeństwa Narodowego USA. Jeśli można oceniać historię, to taka czysta dwulicowość rzadko pomagała w realizacji celów amerykańskiej polityki zagranicznej. Nie chodzi o to, że rząd USA powinien unikać wykorzystywania faktu, że tak wiele popularnych firm internetowych to firmy amerykańskie, ale o to, że wykorzystując to, dyplomaci nie powinni tracić z oczu faktu, że te firmy są amerykańskie, przy wszystkich uprzedzeniach i oczekiwaniach, etykieta wywołuje. Ale często pojawia się również inny błąd: patrząc na państwa autorytarne, zachodni obserwatorzy często dostrzegają (fałszywe) podobieństwa do ich własnych procesów i problemów. Mamoun Fandy, amerykański badacz polityki bliskowschodniej pochodzący z Arabii Saudyjskiej, zauważa, że „główny problem pojawia się, gdy pomylimy środki i procesy z lustrzanymi odbiciami zachodnich struktur, którym towarzyszą określone oczekiwane funkcje: innymi słowy, widzenie tylko co jest znane i wybiera dane na podstawie tej znajomości. ” Innymi słowy, ponieważ decydenci uważają, że blogerzy mogą sprawić, że politycy będą bardziej odpowiedzialni w kontekście demokratycznej polityki na Zachodzie, uważają, że takie wyniki są nieuniknione w innych kontekstach. Ale to nie jest dane, a tak wiele procesów, które widzimy, nie odzwierciedlają fundamentalnych zmian strukturalnych, które uważamy za oczywiste. Lub, jak wnikliwie zauważa Fandy, „oglądanie debaty podobnej do amerykańskiego programu Crossfire nie oznacza, że wolność słowa w świecie arabskim jest w pełni urzeczywistniona, tak samo jak widok głosowania i urn wyborczych oznacza, że demokracja zapanowała”. Niestety, wydaje się, że ktokolwiek sugerował, by sekretarz Clinton użył terminu „wolność w Internecie”, musiał albo brakować metafor, albo naiwnie podchodzić do polityki światowej. Nie oznacza to, że nie ma zagrożeń dla otwartości Internetu lub bezpieczeństwa jego użytkowników; po prostu istniały prawdopodobnie znacznie lepsze, mniej polityczne i bardziej spójne intelektualnie sposoby na zwrócenie uwagi na wszystkie te problemy na całym świecie bez zaszczepiania amerykańskim politykom fałszywego poczucia spełnienia.