Niezależnie od tego, czy kierują opinią publiczną, szkoląc armię Pięćdziesięciu Centrów, maskując się jako „prawdziwe” głosy ludu, na krucjatę mającą na celu ujawnienie stronniczych i finansowanych przez Zachód opinii tych, którzy sprzeciwiają się rządowi – czy też wzmacniając szereg charyzmatyczne osobistości internetowe, takie jak Rykow czy Siergiejewa, autorytarne rządy okazały się niezwykle sprawne w kształtowaniu kierunku, jeśli nie zawsze, wyniku najbardziej wrażliwych rozmów online. Oczywiście nie wszystkie te schematy działają. Niektóre internetowe wysiłki propagandowe są nadal niezdarne, jak pokazuje epizod „Unikaj kota”; niektórzy nie mogą całkowicie rozproszyć niezadowolenia społecznego, ponieważ wysiłki związane z przędzeniem pojawiają się za późno lub problem jest tak duży, że żadna propaganda nie może go stłumić. Jednak najwyższy czas wyzbyć się naiwnego przekonania, że internet ułatwia dostrzeżenie prawdy i uniknięcie ingerencji rządu w wiadomości. Fakt, że dyskurs publiczny w erze Internetu stał się zdecentralizowany – umożliwiając każdemu tworzenie i rozpowszechnianie własnych poglądów i opinii prawie bez żadnych kosztów – sam w sobie nie zwiastuje ery przejrzystości i uczciwości. Istniejąca nierównowaga sił między strukturami państwowymi a ich przeciwnikami oznacza, że od początku silniejsza strona – praktycznie we wszystkich przypadkach – państwo jest lepiej przygotowane do wykorzystania tego nowego zdecentralizowanego środowiska. Decentralizacja, jeśli już, stwarza więcej punktów wpływu na dyskurs publiczny, co w pewnych warunkach może ułatwić i taniej wdrożyć pożądane pomysły w rozmowach narodowych. Również tutaj wolne i demokratyczne społeczeństwa nie mają się czym pochwalić. To właśnie kulturze internetowej musimy podziękować za utrzymywanie się wielu niedawnych miejskich mitów, od idei „paneli śmierci” po przekonanie, że zmiany klimatyczne to mistyfikacja. Te skądinąd szalone pomysły utrzymują się nawet przy braku dobrze finansowanego biura propagandowego; dynamika zbiorowych przekonań w warunkach autorytarnych może jeszcze bardziej utrudnić ustalenie prawdy (nie wspominając o zachowaniu). To nie New York Times osoby żyjące w warunkach autorytarnych są punktem odniesienia w porównaniu z tym, co czytają w Internecie; to jest ten oryginalny bastion uczciwego i wyważonego reportażu, gazeta Prawda. W porównaniu z Prawdą (co po rosyjsku oznacza „prawdę”) czy Izwiestija (kolejna wysoce propagandowa gazeta komunistycznego reżimu; jej nazwa oznacza „wiadomości”), prawie wszystko, co kiedykolwiek zostało opublikowane w Internecie – bez względu na to, jak anonimowe czy bluźniercze – wygląda bardziej wiarygodnie. Stary radziecki dowcip mówił najlepiej: „W prawdzie (Prawdzie) nie ma wiadomości, aw wiadomościach (Izwiestija) nie ma prawdy”. Obecnie większość ludzi w krajach autorytarnych działa w środowisku medialnym, w którym jest trochę prawdy i są jakieś wiadomości, ale dokładna równowaga jest niejasna, a błędne oceny są nieuniknione. Nic więc dziwnego, że ankiety nieustannie pokazują, że Rosjanie bardziej ufają temu, co czytają w Internecie, niż temu, co słyszą w telewizji lub czytają w gazetach (i nie tylko Rosjanom – wielu Amerykanów nadal wydaje się wierzyć, że Barack Obama urodził się w Kenii). Historia bardzo dobrze zapoznała ich z metodami propagandy opartej na Prawdzie – i potrzeba trochę wyobraźni i doświadczenia z kulturą internetową, aby zrozumieć, jak takie metody można zastosować w środowisku online. Mit, że Internet w jakiś sposób nie nadaje się do propagandy rządowej, jest tak samo silny wśród jego bezpośrednich odbiorców, jak wśród ich zachodnich sympatyków. Nietrudno dostrzec, co rządy próbują osiągnąć, zalewając blogi i sieci społecznościowe sztucznie zaprojektowaną treścią. W większości przypadków celem jest stworzenie wrażenia, że umiarkowane, prodemokratyczne, prozachodnie stanowiska są mniej popularne wśród „internautów” niż w rzeczywistości, a jednocześnie próbują przekonać więcej „niezdecydowanych” obywateli do swoich spraw. W pewnym momencie zaczynają się pojawiać korzyści skali: obecność płatnych komentatorów może znacznie zwiększyć liczbę prawdziwych zwolenników reżimu, a nowi nawróceni mogą teraz samodzielnie prowadzić prozelityzm, nigdy nie prosząc o swoje pięćdziesiąt centów . Tak więc, wszystko, co rząd musi zrobić, to „zasiać” prorządowy ruch na jakimś wczesnym etapie, wstrzyknąć mu odpowiednią ideologię i punkty do dyskusji oraz być może trochę pieniędzy – i po cichu wycofać się na dalszy plan. Całe podnoszenie ciężarów mogą być wtedy dokonane przez rzeczywistych ideologicznie zaangażowanych zwolenników danego systemu politycznego (których jest niestety mnóstwo, nawet w najbardziej brutalnych reżimach).